(pisane kilka godzin temu)
Jestem gdzieś między domem a drugim
domem. Na granicy dwóch województw. W pociągu. W trasie. Słońce
omiata soczystymi promieniami łąki, pola i lasy. Takie widoki
całkowicie rekompensują mi wczesną pobudkę i spowodowane tym
niewyspanie, żałuję tylko, że nie wzięłam ze sobą aparatu. To
już niemal odruch – chęć uwiecznienia chwil na zdjęciu. Zamykam
oczy. Nagle przypomina mi się mój dawny odruch – sięgnięcie po
coś do pisania.
Kiedyś prowadziłam pamiętnik, dziennik
właściwie. Teraz zaglądam do niego naprawdę sporadycznie. Kiedy
go otwieram i chwytam za długopis, nie wiem od czego zacząć. Myśli
są milion razy szybsze od mojej prawej ręki. Ciągle jest za dużo
do powiedzenia. Ciągle zaległości. To sprawia, że sięgam do
niego jeszcze rzadziej.
Dlaczego ludzie piszą dzienniki?
Zapewne każdy ma swój własny powód. Ja miałam dwa powody.
Pierwszy, bardziej standardowy, to chęć uporządkowania myśli i
wylania z siebie goryczy (tak, małe dziewczynki też potrafią
cierpieć i wcale nie mam na myśli zgubienia pluszowego misia).
Drugi nie jest istotny w tej chwili. Zaczęłam pisać w pamiętniku,
kiedy zdałam sobie sprawę, że nadmiernie przeżywane przeze mnie
negatywne emocje zabierają mi kawał mojego dzieciństwa (oczywiście
wtedy użyłabym słowa 'życia'). Rozmowy z przyjaciółmi nie
dawały mi tyle, co spisanie i przemyślenie tego, co mnie spotkało
i tego, co siedziało w mojej głowie. Skoro miałam ze sobą
problem, wierzyłam, że to ja sama muszę sobie z nim poradzić,
więc.. pisałam.
Pisałam, odkładałam go, otwierałam znowu,
analizowałam po ochłonięciu z emocji. Wiele temu zawdzięczam.
Stałam się życiowo silniejsza, bardziej odporna na otoczenie. Nie
obeszło się jednak bez minusów mojej nowej strategii. Zawsze byłam
o krok do tyłu, nie potrafiłam szybko reagować, walczyć o swoje
tu i teraz. Zawsze potrzebowałam
czasu na przeanalizowanie czyichś słów, nie było więc mowy o
tzw. ciętej ripoście. Nie to był jednak największy
problem.
Przez lata walczyłam ze swoją nadwrażliwością,
brakiem akceptacji i niskim poczuciem własnej wartości. Nie wydaje
mi się, żeby siedziało to w mojej głowie od urodzenia, ale nie
zamierzam też nikogo obwiniać za ten defekt. W pamiętniku miałam
swoistego sojusznika, cichego słuchacza, który nigdy mnie nie
oceniał. Chciałam wrócić do bycia beztroskim i szczęśliwym
dzieciakiem i nie martwić się tym, co myśli o mnie świat.
Przeszłam wewnętrzną przemianę, a pamiętnik stał się zapisem
drogi, jaką pokonałam. Stałam się bardziej otwarta, śmielsza,
coraz łatwiej było mi nawiązywać znajomości. Czułam się lepiej
ze sobą. Zrozumiałam, że jeżeli ja nie zobaczę siebie w
jaśniejszym świetle, nikomu się to nie uda.
Nie
wyleczyłam się w jeden dzień i nie wyleczyłam się też
całkowicie. Wciąż jestem nadwrażliwa, przeżywam mocniej,
intensywniej, co oczywiście najlepiej widać przy negatywnych
emocjach. To jak choroba, która zabiera, a nie daje niczego w
zamian. Czasem łzy napływają mi do oczu, nawet kiedy moja dusza
nie cierpi – tak, jakby moje ciało miało określoną dawkę płynu
fizjologicznego do pozbycia się i tylko czekało na jakikolwiek
pretekst. W takich sytuacjach mój rozum nie ma zbyt wiele do
powiedzenia, chociaż pracuję nad tym. Niestety metoda mnożenia i
dzielenia w myślach nie zawsze spełnia swoją rolę. Ale uwierz –
jest o niebo lepiej niż było.
To, co ostatnio zajmowało
moje myśli to ludzie, którzy próbują nam odebrać to, nad czym
tak ciężko pracowaliśmy. W moim wypadku największą wartością
(zaraz po przyjaźni i miłości) jest to, ile potrafiłam w sobie
zmienić na lepsze. Wiele mnie kosztowało, żeby móc szczerze
uwierzyć we własne możliwości, a jeszcze więcej żeby się nie
poddawać. Bo upadek sam w sobie nie jest porażką – jest nią
zaprzestanie walki o siebie i swoje ideały.
I kiedy po tym
wszystkim, co przeszłam i osiągnęłam, ktoś pluje mi prosto w
twarz, ktoś, od kogo nigdy się nie odwróciłam, komu dodawałam
otuchy, gdy tego potrzebował, ktoś, przed kim potrafiłam się
otworzyć.. pękam. Moja szczelnie wzniesiona bariera chroniąca
wrażliwe wnętrze rozpada się na cholerne kawałki. Ciało cieszy
się, że pozbędzie się porządnej dawki płynów, a ja tym razem
nie protestuję. Wiesz dlaczego? Bo naprawdę czuję się jak gówno.
Bo w tym momencie rzeczywiście wierzę, że jestem warta tyle, co
nic.
Tu pojawi się nadzieja dla ludzi, którzy boją
się, że nie warto pracować nad swoimi słabościami. Ta krótka
historia nie kończy się moim skokiem z mostu ani porzuceniem
obranej drogi, co znaczy że nawet to potrafiłam przełknąć. A to
za sprawą niczego innego, jak starań i czasu poświęconego na
budowanie własnej wartości. Czegoś, czego nikt nie ma prawa mi
odebrać.
Nikomu nie życzę przeżywania czegoś takiego i w
takiej intensywności. Osoby, które nas depczą w najlepszym
wypadku są lepsze od nas tylko w małym procencie (a pomyśl o
reszcie, która wcale nie ma powodów, by się wywyższać). Może w
jednej dziedzinie życia idzie im lepiej od nas, ale zapewniam Cię,
że gdyby było inaczej, nie czułyby potrzeby zrównywania nas z
ziemią. Nie musiałyby sobie tym poprawiać humoru! Nie wiem, co
kieruje takimi ludźmi, ale przypuszczam, że kompleksy, zazdrość o
inne sfery życia, jakieś własne frustracje. Nie bierzmy tego na
swoje barki. Odwróćmy się, odejdźmy. Takie osoby potrzebują
psychoterapeuty z pewnością bardziej niż my.
Siedzący
naprzeciwko mnie mężczyzna, na oko przed trzydziestką, blue
collar worker, pyta mnie, czy piszę książkę. Z uśmiechem
odpowiadam, że nie, tak tylko spisuję myśli. W tym momencie
przypominam sobie, że będąc małą dziewczynką marzyłam o
napisaniu książki. Ale jaka mała dziewczynka o tym nie
marzy?
Zawijam się w ciepły szalik, na głowę naciągam
wełnianą czapkę. To już koniec mojej podróży.
A
dlaczego ludzie piszą blogi? Zapewne każdy ma swój własny powód.
Lu