poniedziałek, 15 lipca 2013

O Lukrowej miłości do..

Dawno mnie tu nie było, a przecież nie po to zakłada się blogi, żeby tak rzadko je uaktualniać! Brak czasu przestał być wymówką, więc pozostaje mi obiecać poprawę.. ;]


Wakacje zaczęłam od wizyty u dziadków (5h w aucie, to co tygryski lubią najbardziej -.-). Zjechała się też rodzina z Niemiec, było miło i sympatycznie. Wykorzystałam lokalizację (dziadkowie mieszkają nad morzem) i rano poszłam biegać przy brzegu morza. Ach, jak zazdroszczę ludziom, którzy na co dzień mogą sobie na to pozwolić! 



Gdy nie spędzałam czasu z rodzinką przy stole, pochłaniałam książkę wylegując się na hamaku dziadka.




 Leniuchowanie trwało jednak tylko jeden dzień. Następnego ranka wyruszyliśmy robić z tatą to, co potrafimy najlepiej - pływać kajakami. Dołączyliśmy do kajakarskiego klubu Celuloza, który tego samego dnia zaczynał tygodniowy spływ. Większość ich ekipy pływało dwójkami, a my z tatą i jego znajomym oczywiście jedynkami, więc postanowiliśmy zacząć spływ jakieś 10 km wyżej. Wiedzieliśmy, że na przeszkodach sprawniej sobie poradzimy od uczestników spływu rodzinnego, tak czy siak mieliśmy ich dogonić i skończyć pływanie na tym samym biwaku, co oni. Górna Parsęta okazała się być cudowną rzeką i bez zastanowienia nazwałam ją jedną z moich ulubionych. Pierwsze 10 km pokonaliśmy bez większych ekscesów, było trochę schylania, przeciskania, naskakiwania, ale obeszło się bez wychodzenia z kajaka.






Z biegiem czasu kłód i przewalonych drzew było coraz więcej..

.. co bardzo naszą trójkę cieszyło ;]


Chaszcze i inna przyroda ożywiona (czytaj: robale) były na tyle upierdliwe, że musiałam zakosić memu rodzicielowi stylową czapeczkę ^^



Nie obeszło się bez jednej przenoski przy tamie.


Przy okazji na tym zdjęciu możecie zobaczyć fartuch, który mam na sobie, dzięki niemu nie wlewa się nam woda do kajaków przy przechyleniach czy innych manewrach. Spełnia też jeszcze jedną, bardzo ważną dla mnie funkcję - chroni moje nózie przed wszelkimi owadami i pajęczakami ;)



Straszna szkoda, że nie mamy ze sobą osoby, która skupiłaby się na kamerowaniu lub robieniu zdjęć. Te, które Wam pokazuje, zostały zrobione w lajtowych momentach, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na opuszczenie wiosła i wzięcie aparatu do ręki. Niestety najlepszych akcji i manewrów nie sposób było nagrać.
Pierwszy raz byłam pod wrażeniem własnych umiejętności, gdy zostałam na dłuższym etapie całkiem sama, zdana wyłącznie na siebie. Wiele przeszkód wymaga silnego rozpędzenia i wskoczenia na nie kajakiem, radzę sobie z tym już coraz lepiej (chociaż tato trafnie zauważył, że przydałoby mi się trochę przypakować ;] Najlepiej jeszcze przed naszym wyjazdem do Skandynawii).
Są też tak położone drzewa, że jedynym wyjściem jest przejście pod nimi, co nie rzadko wiąże się z częściowym zanurzeniem głowy i połowy ciała. Raz myślałam, że kłoda zgniecie mi klatkę piersiową, ale jakimś cudem udało mi się wyjść z tego z tylko zadraśnięciem.
Płynęliśmy i płynęliśmy, mijaliśmy kolejne załogi Celulozy (tak nazywa się ich klub), a końca nie było widać. Przyznam, że koło 18 byłam już mocno przemoczona i przez to zmarznięta, ale duma nie pozwalała narzekać ;p (Dodam, że na wodę zeszliśmy o 10:00). Potem właśnie musieliśmy się rozdzielić, rzeka miała sporo rozwidleń, nie wiadomo było, którędy popłynąć. Koniec końców dopłynęłam koło godziny dwudziestej i był to jeden z lepszych wyników. Jak się okazało, Komandor źle ocenił ten odcinek rzeki, do przepłynięcia był kawał drogi, a przeszkód masa, nam w jedynkach dużo łatwiej było je pokonywać niż reszcie w załogach dwuosobowych. Wszyscy w obozowisku najbardziej wyczekiwali załóg z małymi dziećmi (najmłodsze miało 3 latka). Ściemniało się coraz bardziej, aż w końcu na rzece nastała prawdziwa noc. Ostatnia załoga dopłynęła o godzinie 23, więc możecie sobie wyobrazić jak fatalnie pokonuje się przeszkody o zmroku. Na szczęście wszyscy wrócili cali, co najwyżej mocno zmarznięci i wykrzykujący niemiłe epitety pod adresem Komandora ;] 




A tu jeszcze 'nasz człowiek' ;)



Następnego dnia do przepłynięcia była niedługa trasa, w dodatku dużo łatwiejsza od poprzedniej. W przeciwieństwie do mnie i taty, wszystkich ten plan ucieszył. 



Tego dnia krajobrazy były jeszcze piękniejsze, wysokie brzegi porośnięte iglastymi lasami, mmm bajka! Pogoda dopisywała nam drugi dzień.



Było trochę przeciskania, ale bez porównania mniej do dnia poprzedniego.



Jedna z metod przechodzenia przeszkód jest 'żółwik' - kajakarz obejmuje kłodę i przerzuca kajak nad sobą. Tu wykonuje go mój rodziciel, ja niestety nie płynęłam odpowiednio proporcjonalnym do mojej postury kajakiem, więc musiałam pokonać tę kłodę w mniej spektakularny sposób ;)



I na koniec - beznadziejnie wysoki pomost, z którego wciąganie kajaka było niesamowicie męczące ;p


A po wszystkim kąpiel w jeziorku, które znajdowało się dwa kilometry od obozowiska i niechętny powrót do domu. To był bardzo udany weekend :)

Zalała mnie fala wspomnień, gdy pierwszy raz zobaczyłam ekipę Celulozy - przypomniało mi się dzieciństwo, kiedy raz do roku wyjeżdżaliśmy na dwutygodniowe spływy, zjeżdżali się ludzie z całej Polski, tworzyliśmy jedną wielką kajakarską rodzinę. Pływałam z tatą jako czerwona latarnia, pływał z nami też mój najlepszy przyjaciel, jamnik, który był zaledwie rok młodszy ode mnie. Pamiętam, że jedyne czego nie znosiłam to pakowanie; uwielbiałam za to dnie spędzane w kajaku i noce spędzane na śpiewaniu przy ognisku. Do dziś potrafiłabym zanucić większość z tych piosenek! Nie przestawałam kochać tych wyjazdów nawet po tym, gdy jako siedmioletnia dziewczynka topiłam się w rzece.
Tęskniłam za takim spędzaniem wakacji, ale dopiero podczas tych dwóch dni zrozumiałam jak bardzo mi tego brakuje, jak głęboko w sercu schowane mam wspomnienia o tamtych spływach. Za każdym razem gdy taki wyjazd dobiegał końca, żegnałam się ze wszystkimi ze łzami w oczach, gdyż wiedziałam, że dużą część tych ludzi zobaczę dopiero za rok, na kolejnym spływie. To były piękne lata. Nikt nie ubolewał z powodu braku telewizji czy kontaktu ze światem zewnętrznym. Nikt nie narzekał na jedzenie z puszek i długie piesze wędrówki w poszukiwaniu cywilizacji z jakimś marnym sklepem. Wszyscy sobie pomagali, każdy miał swoje miejsce w tej naszej wielkiej spływowej rodzinie. Na myśl o tym wszystkim znowu czuję się jak mała dziewczynka.

Chciałabym kiedyś pokazać ten świat ludziom, którzy nigdy czegoś takiego nie zaznali. Być może pewnego dnia sama zdobędę odpowiednie uprawnienia i będę jak pan Rysiu, Kawen czy mój ojciec. No ale pożyjemy, zobaczymy! Jedno jest pewne - spływy zawsze będę zajmowały ważną szufladkę w moim sercu.
* * *


To by było tyle na dziś, zmykam na piweczko, a na koniec dorzucę jeszcze zdjęcie dzisiejszego wypieku, bo dawno nie robiłam czegoś słodkiego =^_^=


Miłych wakacji tym, którzy je mają i szybkiego urlopu tym, którzy pracują żeby odpoczywać mógł ktoś. Nowy wpis wkrótce. Buziaki!


Lu





13 komentarzy:

  1. Czekałam cały czas aż dodasz posta. :)
    Dobrze, że już piszesz.
    Widzę, że wakacje są udane.

    OdpowiedzUsuń
  2. wspaniała relacja! widać, że jest to dla Ciebie coś niesamowitego ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie wakacje są zdecydowanie najlepsze. Fajnie się czyta takie rzeczy ;) A co za książkę czytasz?

    OdpowiedzUsuń
  4. Lukrecjo, Twój blog jest niesamowity. Piszesz tak barwnie, ciekawie i zachęcająco. Z niecierpliwością czekamy na kolejny post :*

    KATANIA

    OdpowiedzUsuń
  5. Kurcze, swietny blog! Fajnie się czyta i ogląda to, co piszesz :) Będę tu częstooo wracać! I powodzenia w powrocie do fotografii, bo wychodzi Ci to nieziemsko! Dodaję do obserwowanych :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Twoja pasja wspaniale opisana z fotoreportażem od razu. Nigdy nie miałem okazji doświadczyć spływu kajakowego, tym bardziej mile mi się to czytało:)
    I niestety zauważyłem, że w ankiecie propozycja wspierana przeze mnie przegrała z kretesem...

    OdpowiedzUsuń
  7. Super blog! :)

    +obseruje, zapraszam do mnie (wszystkich) ! :)

    http://wikson-wikson.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń